Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/142

Ta strona została przepisana.




XVI.

Już po skwerach warszawskich krzaki bzów wypuściły pierwsze listki i kasztany roztwierały swe lepkie pąki, już świeża zieloność trawy ogłaszała wiosnę i promienie kwietniowego słońca, odbite od murów, prażyły rozkosznie w karki i w głowę miejskiego mieszkańca, który, zdjąwszy kapelusz, szedł wolno ulicą, rozpromieniony, udając, że mu za gorąco.
W Łazienkach wyższe konary drzew, jeszcze czarne, rysowały się jednak wiosennie na przezroczystym błękicie, a niżej czeremchy już się przesłoniły zieloną gazą, i łozina ubrała się w świeże szare kiście, i coraz gęstsza zieloność spadała na krzaki, okalające klomby, aż rozpływała się szeroką powodzią na trawniki, gdzie w mokrych cieniach mnożyły się błękitne plamki sasanek, białe pierwiosnki i żółte płomyki kaczyńców.
Andrzej i Marynia szli wilgotną dróżką w pobliżu Pomarańczarni i rozmawiali o febrze.
— O, widzi pan — mówiła Marynia — siedzi tam w głębi klombu, na czarnej ziemi i czyha na