Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/143

Ta strona została przepisana.
—   137   —

nas; siedzi i tu, pod kwiatami — i wieje do nas z całej łąki... tak przyjemnie! Czuje pan?
— Czuję tylko mnóstwo zapachów i rozróżniam z nich wiele; czuję nawet zapach sukni pani.
— Ale febrę? tę niezdrową, tę nieprzyjazną, o której mówi pani Wadowska?... Ach, trzeba do niej wracać, bo ona się doprawdy zaziębi na tej ławce.
— Jeszcze trochę, jeszcze chwilkę, moja Maryniu!
— Panie Andrzeju, proszę mnie tak nie nazywać...
Andrzej wziął ją za rękę i, pochylony ku — niej, szedł obok, mówiąc:
— Przecie to pani nie ubliża, że jej daję najsłodsze, jakie znam, imię?
Marynia szła ze spuszczonemi oczyma, słuchając tej muzyki.
— Niech przecie raz będzie wolno, kiedy jesteśmy sami, otrząść się z tej konwencyi, z form, które mnie dławią. Gdyby nie te więzy, dawnobym już podążył do moich pragnień, do mojego własnego szczęścia.
Marynia teraz rzeczywiście drżała jak w febrze, zważając, do czego zmierzała mowa Andrzeja. Ale Zbarazki puścił rękę dziewczęcia i ciągnął dalej, smutniej:
— Tak mi obrzydło moje koło zajęć, czyli system mojego lenistwa! Muszę to wszystko przeła-