mać — i przełamię — a wtedy przyjdę do pani i powiem ci to, Maryniu...
— Czy tak będzie? — spytała, podnosząc na Andrzeja oczy badawcze, ale słodkie i zaufane.
— Musi tak być — rzekł Zbarazki, całując obie ręce dziewczęcia bezbronne, drżące.
Był już wielki czas wracać do zostawionej opodal nauczycielki. Poczciwa pani Wadowska, oszołomiona przez urok i wytworną delikatność Andrzeja, dała się namówić do wspólnictwa tej niebezpiecznej wycieczki. Chodzić piechotą do Łazienek z Marynią — było zwyczajem, ale spotkawszy, niby przypadkiem, Zbarazkiego, pozwolić na samotną przechadzkę dwojga młodych — to już było zupełnie świadomą ślepotą — i biedna, uczciwa kobieta, pierwszy raz w życiu grając tę rolę, przechodziła na swej ławce przez najdramatyczniejsze wyrzuty sumienia. Żeby wyratować swą powagę, próbowała upominać powracającą Marynię, ale ta rzuciła się jej na szyję:
— Moja pani Zofio! przepraszam! już będziemy chodzili razem.
Andrzej ukłonił się nizko:
— Moja wina; poddaję się odtąd pod absolutny rygor i rozkazy pani.
Chwyciła ich nagle dziecinna wesołość.
— Czy pan umie kosić trawę? — spytała Marynia.
— Umiem wybornie.
— To niech pan nakosi kaczyńców.
Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/144
Ta strona została przepisana.
— 138 —