Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/152

Ta strona została przepisana.
—   146   —

Skoro świt, Halszka zerwała się ze swej kanapy. Ujrzawszy śliczny świat przez uchyloną firankę, wyniosła się cicho z głównego przedziału i poszła obudzić Andrzeja, który spał osobno. Wkrótce siedzieli oboje przy oknie z zapuchniętemi jeszcze od snu oczyma, ale radośnie, majowo usposobieni.
— Patrz, patrz, Jędrek, jak tu ładnie! — zawołała Halszka, pokazując rzeczkę wśród olszyny; zaczęła huśtać się na kanapie i aż pokrzykiwać z radości.
Nie wiedziała, że właśnie wtedy zajrzały do okna uciekające dwie boginki źródeł.
— Jaka ja głodna!...
— Wiesz co, że ja także — odpowiedział Andrzej.
— Przyniosę kosz z prowiantami... Tylko właśnie wpakowali go w siatkę nad łóżkiem mamy. Zaczekaj — przyniosę.
Wkradła się cicho do salonu, gdzie w półcieniu spoczywało parę niepozornych postaci, wdrapała się zręcznie i z wielkim wysiłkiem wyważyła kosz z siatki. Potem poszła do Andrzeja ze swą zdobyczą.
— Jaka bestya ciężka! — buch!
Przewróciwszy cały wewnętrzny układ kosza, wynieśli kurę pieczoną i poczęli ją rozdzierać palcami i zębami. Halszka przerwała jedzenie i, oglądając lśniące od tłuszczu swe łapki, rzekła:
— Podróżujemy jak młode małżeństwo. Czy