wnętrze pachniało pięknym, majowym kwiatem — samą Marynią.
Marynia była trochę leniwa, nie opieszała wcale albo ciężka, ale rozkosznie leniwa w ruchach, w giętkości szyi, w tęsknym uśmiechu oczu; lubiła też marzyć, a zwłaszcza gdy usiadła rano w szlafroczku przed zwierciadłem.
Marzy i dzisiaj; oczy szkliste jeszcze rosą od przebudzenia, zwraca to na lustro, to na gałęzie ogródka, na których świegocą wróble w migotliwych, zielonych cieniach. Ciepła, rumiana tej twarz śmieje się do poranka.
Zwróciła głowę ku drzwiom, bo zaszeleścił tam krok pokojówki Andzi i ukazał się biały czepek i biały fartuszek. Jedno spojrzenie między dwiema młodemi kobietami wywołało odrazu elektryczność i prędką rozmowę:
— Czy jest co Andziu?
— Jest, proszę panienki.
I pokojówka, wyjąwszy z pod fartuszka list, podała go Maryni, sama zaś wyszła.
Marynia rzuciła okiem na krótki adres, poznała go i, zanim rozdarła kopertę, przycisnęła rękę do piersi, tłumiąc bicie serca; pozostała tak przez chwilę, patrząc radośnie, namiętnie na wróble poza oknem. Otworzyła list, ale ujrzawszy dziwne pismo, naśladujące drukowane litery, pobladła. Sprawdziła jeszcze raz adres na kopercie: wydał się jej tym samym, co zwykle. Zaczęła jednak drżeć od prze-
Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/158
Ta strona została przepisana.
— 152 —