Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/160

Ta strona została przepisana.
—   154   —

dziś, takie wielkie i biedne, w brudną rzeczywistość życia.
— Jestem dość piękna, dość bogata — myślała — a jednak starać się o mnie jawnie jest dla Zbarazkiego jakimś występkiem... może wstydem? Jakto? Czy i on tak myśli?!... Widocznie, skoro się kryje i mówi o walce z przesądami, o porzuceniu nawet swojej strefy...
Przypomniała sobie jedno jego zdanie:
— Porzucimy nasze światki i pójdziemy razem w świat...«
Ale zaraz ufność w szlachetne zamiary ukochanego nasunęła jej inne tłómaczenie:
— On tak myśleć nie może, tylko przygotowuje swoją rodzinę, dumną i nie idąca z wiekiem; przygotowuje skrycie swe jawne oświadczyny, dla pewności. On przecie nie lekkoduch, nie bałamut... i, skoro się nazywa Zbarazki, musi być rycerzem.
Znowu przypuszczenie, że on także w głębi serca, czuje wstręt do jej mieszczańskiego pochodzenia, a pociąg tylko do jej piękności, zaparło dziewczynie oddech w piersi. Nie płakała już, zerwała się z krzesła i przeszła parę razy przez pokój, potrząsając głową:
— Nie, to być nie może, ja w niego wierzę.
Błąkały jej się potem po głowie uwagi społeczne niejasne, ale tem dziwniejsze, że pierwszy raz przychodziły jej na myśl. Słyszała przecie, że pochodzenie od rycerzy, czy kupców — nie jest miarą ludzi; że istniały niegdyś takie przesądy, ale nie