Dziewczyna, zanosząc się od płaczu, wydobyła z kieszeni otrzymany rano list i podała go matce.
— To dziś... dziś... przeczytaj!
Hellowa chwyciła śpiesznie lornetkę i, zbliżywszy się do okna, przeczytała nikczemne pismo. Pobladła, wyprostowała się z pewną dumą i, spoglądając z góry na córkę, zaczęła mówić:
— Widzisz, to są skutki...
Ale zaraz uprzytomniła sobie, że tej biedaczce zgnębionej, łkającej na kanapie z zakrytą twarzą — czynić wyrzuty jest co najmniej niewczesne — i widziała już tylko nieszczęście, spadające na jej najukochańszą istotę, wspólne nieszczęście. Siadła więc obok córki i przygarnęła ją do siebie:
— Uspokój się, dziecko... uspokójmy się obie... zaraz o tem pomówimy... No, nie płacz Marynko!
Ale sama płakała i pozostały tak dość długo, tuląc się do siebie i zamieniając urywane wyrazy.
Nareszcie Hellowa odezwała się stanowczo:
— Trzeba to pokazać ojcu.
— Mamo co to będzie? — zawołała Marynia, cofając się z widocznym dreszczem.
— Ja to zrobię sama, bez ciebie — odrzekła matka — nie mów nawet zupełnie o tem ojcu... a on ci zapewne także nie wspomni.
Zapadła w głęboką, niespokojną zadumę.
Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/163
Ta strona została przepisana.
— 157 —