Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/17

Ta strona została przepisana.
—   11   —

Poszedł śpieszniej i po chwili mówił, jakby żaląc się:
— Ty mnie tyranizujesz swoją nieprzejednaną prawością, i wogóle stawiasz kwestye zanadto spiczasto, — życie takie nie jest, nie można ciągle żyć jedną logiczną myślą; trzeba się czasem poddać i przelotnym wrażeniom. — Zresztą, cóż ci mówię? Ze kocham się w pani Izie? — wcale nie. A ona nie jest znów tak łatwą zdobyczą...
— Co to, to mówiąc między nami... — mruknął przez zęby Dołęga.
— Jakto? — ożywił się znowu Zbarazki i błysnął zmysłowo zębami — miałeś z nią jakieś drobne przejście...
— Broń Boże! — tylko słyszę, jak gada, widzę, jak się wdzięczy do wszystkich, do ciebie, szlachetnego Hektora, nawet do tego stroiciela fortepianów.
— Jakiego stroiciela?
— No, tego muzyka, jak on się nazywa?
— Ależ mój Janku! pan Amon jest najlepszym uczniem Rubinsteina!
— Może być. — Ja wolę twoich trębaczy! Wracając do hrabiny Hohensteg-Wildstein, mnie się ta egzotyczna pani wcale nie podoba, zwłaszcza w domu twoich rodziców, w towarzystwie twojej siostry.
— Mój drogi — odpowiedział Zbarazki — pani Iza jest przecie Polką i naszą krewną; pożyczyła tylko nazwisko od męża, którego nie widujemy, bo