Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/173

Ta strona została przepisana.
—   167   —

sypane piaskiem. W gąszczach rozległy się stłumione śmiechy, jakieś pościgi i ucieczki. Może fauny i dryady? może tylko służba dworska dokazuje po krzakach w tę noc do rozkoszy stworzoną?... Ale śmiechy umilkły, bo na tarasie ukazały się dwie panie: jedna smukła, świecąca młodością, druga zgarbiona, okryta niby zakonnym habitem. Halszka sprowadzała ostrożnie ciotkę Temirę po schodach do parku »na konwersacyę«. Staruszka macała każdy schód kulą, nie przestawała jednak mówić żywo, z młodzieńczą niemal intonacyą, której tylko brak zębów psuł trochę harmonię. Gderała, śmiejąc się:
— Nie wiedzieć co... wyprowadzać taką, jak ja, niedołęgę po nocy do parku... trzeba mieć wróble w głowie!
— Ja ciocię trzymam mocno — odpowiedziała Halszka — żeby się nawet kula pośliznęła, tobym utrzymała. Co tam! jabym ciocię wzięła i zniosła ze schodów.
— Tylko nie próbuj, proszę cię.
Znalazły się wkrótce na równej powierzchni między tarasem a częścią parku spadającą ku rzece i poszły jedna obok drugiej, trzymając się pod ręce.
— Czy ciocia widzi to morze tam?
Z góry zamkowej widać było za rzeką rozległe łąki zalane teraz jedną ławą mgły, nad którą księżyc już się rozsrebrzył i czynił ją podobną do wielkiej, sennej wody.