Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/177

Ta strona została przepisana.
—   171   —

przecie żyć, jak inni, a zajmować się tylko takiemi... dużemi rzeczami.
— Moja Halutko, on zapewne musi pracować na życie...
Dziewczyna przystanęła i utopiła czarne spojrzenie w ciemnym gąszczu parku. Ale podniosła znowu oczy na okna pokoju Dołęgi, w których dostrzedz było można cień, przechodzący przez spuszczone zasłony. W skazując na te okna, rzekła:
— A ja tam już byłam dzisiaj.
— Gdzie, moje dziecko?
— W pokoju pana Dołęgi.
— Co ty bredzisz?
— Tylko przed jego przyjazdem. Zobaczyłam, czy wszystko w porządku, i żeby mu było wesoło, położyłam parę kwiatów na poduszce... Czy on się domyśli kto położył?
— Kochające serce przeczuje taki zamiar.
— Ale on mnie wcale nie kocha, ciociu! Nic mi nawet podobnego nie powiedział.
— O czemże zwykle rozmawiacie?
— Tak mało mówiliśmy z sobą — i nawet nie zabawnie. Tylko, kiedy z nim mówię, wydaję się sama sobie lepszą.
— Tak, moje dziecko. Musi to być człowiek szlachetny i rozumny; musi wiedzieć, czego chce, i dlatego wzbudza w tobie zaufanie.
— A także — ciągnęła dalej Halszka — kiedy mówi o czemś, czego bardzo pragnie, to mu trzeba koniecznie patrzyć w oczy, tak spoglądają jasno