Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/178

Ta strona została przepisana.
—   172   —

jakoś i głęboko. Andrzej też jest zdania, że to jeden z najdzielniejszych ludzi, jakich zna między nami. Andrzej go ma zupełnie za równego z nami. Prawda ciociu, że on jest nam równy?
— Moja Halutko, ludzie są równi wobec Boga, ale wobec świata jest tyle różnic, że chyba dwóch równych rodzin, ani nawet dwóch osób nie znaleźlibyśmy.
— Ale on jest przecie z naszej sfery?
— Zapewne.
— Mama jednak go tak przyjmuje, jak kogoś niższego... a on więcej wart od wszystkich razem.
— Widzisz, moje dziecko, mama jest osobą bardzo wyłączną i lubi tylko dawnych znajomych.
— Tak się to mówi; mama umie dobrze przyjmować i nowych... Ale żeby naprzykład pan Dołęga oświadczył się o mnie...
— Oj, oj, Halutko! — przerwała Temira — mówisz sama, że ci jeszcze nic takiego nie powiedział, coby znamionowało uczucie, a myślisz już o odpowiedzi mamy. Wolno, spokojnie, moje dziecko; nasza rola jest zawsze bierna; musimy czekać na pierwsze kroki mężczyzn.
— Ach, to takie nudne, ciociu!
Chodząc po równej przestrzeni parku przed zamkiem, tam i napowrót, minęły już kilka razy dwa oświetlone okna pokoju Dołęgi. Nagle Halszka wyrwała rękę z pod ramienia Temiry.
— Ja w to okno czemś cisnę... może dorzucę.