Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/179

Ta strona została przepisana.
—   173   —

I wzięła już garść piasku, ale ją ciotka żywo zatrzymała.
— Jeżeli mnie choć trochę lubisz, nie rób tego, Halszko! Nie można zapominać o swojej godności kobiecej, ani o tem, że jesteś księżniczką Zbarazką.
Halszka upuściła piasek, strzepnęła ręce, ale zerkała jeszcze ku oknom i nie wiedzieć, co ją bardziej nęciło, czy chęć zawołania Dołęgi, czy ten figiel. Wychowana w towarzystwie starszego brata i dwóch stryjecznych, rówieśników swoich, którzy byli teraz po uniwersytetach, nabrała tego zamiłowania do tężyzny i tych męskich pozorów, kojarzących się jednak wdzięcznie z jej dziewiczą pięknością.
Długo jeszcze staruszka z dziewczyną chodziły po parku, przy księżycu, ciągnąc rozmowę o Janie — i coraz bardziej buchało serce Halszki jasnym płomieniem, coraz bardziej rozgrzewało się przy tem ognisku wrażliwe serce Temiry.
Uroczystość nocy zaległa nad Warem, szmer wolnych kroków po piasku był najtęższym tonem dalekiej ledwie dosłyszalnej orkiestry, granej jednak przez tysiące lutni na wierzchołkach drzew, i gdzieś na łące, i gdzieś od lasu. Wtedy Zezylia, przebrawszy się w błękitną szatę księżycową, wstała z pod boru, a ujrzawszy dwie nowe poddane w swem sennem królestwie, zbudziła powiew i kazała bzom parkowym i młodym liściom i macierzankom łącznym owiewać te dwie kobiety aż do upojenia.