Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/184

Ta strona została przepisana.
—   178   —

wprost na niego. Za nią masztalerz. Dołęga podniósł obie ręce i zwrócony do szarżującej amazonki, krzyknął całem gardłem:
— Halt!
Halszka osadziła z łatwością konia.
— Czy pan się boi, żebym pana nie przejechała, albo tego pająka na długich nogach? — rzekła, wskazując szpicrutą instrument mierniczy.
— Nie o to chodzi, ale pani mogła ugrząźć w błocie, — o, proszę zobaczyć ślady konia... groble tylko co usypaliśmy.
— Nic się nie stało... proszę mi pomódz zsiąść z konia. — Hop! A teraz dzień dobry — rzekła, rzucając śliczną swą kibić naprzód i podając rękę Dołędze. — Przyszłam obejrzeć jak pan nam psuje łąki. Tak ślicznie wyglądały dotąd, i w dzień ze swemi kwiatami, i w nocy pod mgłą... a teraz co? będą suche?
— Nie. Właśnie tutaj urządzamy szereg stawów. Będzie je widać od zamku, będzie i mgła, i jeszcze wspanialszy widok. A po groblach, gdy się uleżą, można wyprawiać konne harce.
— A to doskonale, żem przyjechała, bo już się zaczynałam martwić. Niech mi pan to pokaże szczegółowo.
— Zaraz — rzekł Jan, a zwracając się do robotników, którzy stanęli i przyglądali się księżniczce, zawołał donośnym głosem:
— Ciągnąć łańcuch aż do drugiej chorągwi!