Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/185

Ta strona została przepisana.
—   179   —

ściąć ten krzak na drodze przy samej ziemi — marsz! — Służę pani.
— Pan w tym ubiorze wygląda, jak afrykański kapitan, a i komenderuje pan ostro — rzekła Halszka, patrząc z zadowoleniem na Jana — byłby z pana dobry dowódca.
— Ha, żeby mi dali porządną komendę?...
Szli groblą nowo usypaną, za nimi masztalerz prowadził zziajane konie. A w koło ciągnęły się ogromne łąki, haftowane w przedziwne wzory. Osnowę tego kobierca składała zieleń trawy i blady karmazyn kwiatów smółki, której urodzaj był tego roku nadzwyczajny. Na tej przędzy o barwach łagodnych występowały kapryśne wątki, pokręcone ze złotych jaskrów-płomiennych, ze srebrnych puchów wełnianki i bladolicych niezapominajek. Wyższemi miejscami szły rude szlaki szczawiów, przetkane liliowymi dzwonkami. Wpatrzeć się tylko w jedno miejsce, a widać było wszystkie barwy tęczy ukryte w zielono-bronzowej mietlicy i mannie, w jasnym tataraku i ciemniejszym skrzypie błotnym. Pstrokate groszki, niebieskie storczyki, koniczyna szkarłatna, czerwona i biała — kojarzyły się subtelnie, niespodziewanie, czyniąc zdaleka w rażenie barwne, stosowane po mistrzowsku w całość. Jakby dla uwydatnienia wartości tego Bożego malowania, gdzieniegdzie dyabeł posiał szary krzak łoziny, albo wielki niezgrabny chaber łąkowy i te plamy widniały żałośnie, jak dziury w drogocennej makacie. Zapach mokrej, kwiecistej przestrzeni, od-