Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/210

Ta strona została przepisana.
—   204   —

wiem, co mi powiesz: trzeba się oświadczyć. I ja tak myślę. Ale najważniejsze pytanie: czy zostać przyjętym, czy nie?
— Niedobrze rozumiem — rzekł Dołęga, zatrzymując się i podnosząc swe jasne oczy na Zbarazkiego, który przymrużył oczy z przebiegłym uśmiechem.
— Widzisz, mój drogi — mówił znowu Andrzej — posunąłem się dość daleko ku tej pannie bo jest miła i ładna, jak mało kobiet. W tym kierunku albo stanąć i wycofać się z honorem dla niej, a bez despektu dla mnie, albo... już jechać... co?
Szerokim zamachem przeciął powietrze i dalej mówił:
— To jest właśnie mój dramat. List, który mi oddałeś, czyni postanowienie konieczniejszem, ale nie przynosi nic nowego. Ciągle mi to stoi na myśli. Dlaczego ta śliczna Marynia nie nazywa się choćby... no, Amsicka, albo Gzubska? dlaczego szczególniej ma tego starego żbika za ojca, o czem, gdy pomyślę, zęby mi cierpną.
— Nie jest to nowe odkrycie, Andrzeju. Pozwól sobie powiedzieć, że znasz ją od roku, a gdy ją poznałeś nie byłeś dzieckiem. Ze wszystkiego co o niej wiem, coś mi sam o niej mówił, wnoszę, że panna Hellówna jest osobą bardzo wysokiego gatunku moralnego, towarzyskiego... jakiego tylko chcesz. I do tego, taka ładna! Że jest mieszczanką, cóż to ci przeszkadza, tobie, któryś miał zawsze