do parku i zastał tam Halszkę samą na placu tennisowym, próbującą piłki i rakiety.
— Niech pan spróbuje odrzucać mi piłki — rzekła do Jana — trochę się pan nauczy.
Dołęga stanął naprzeciwko i próbował, ale mu się nie udawało, choć był zręczny; myśl jego była bardzo daleko od gry.
— Czy pan ma emocyę przed przyjazdem gości? — zawołała zdaleka Halszka, rzucając piłkę pod nogi Dołędze.
— Ciekawym bardzo, co przywiozą — odpowiedział i chybił piłkę.
— Będzie polowanie, tennis, dużo ludzi, hu! — huknęła radośnie, jak rozbawiony chłopiec.
Przestali wkrótce grać i zeszli się na asfalcie, przy siatce. Upał i ruch zarumienił żywo twarz Halszki, rozrzucił trochę jej włosy. Oparła o słup obie ręce, położyła na nich podbródek i patrząc jaskrawo w twarz Jana, uśmiechnięta zalotnie, wyglądała, jak bóstwo leśne, a oczy jej zdawały się mówić:
— Dalej! goń mnie po krzakach! pocałuj! ale dobrze się zmęczysz, zanim dogonisz...
— Wygląda pani jak grecki chłopiec — rzekł Dołęga.
— Jak chłopiec? — powtórzyła Halszka, przechylając trochę głowę i mrużąc oczy.
— Może i nie?... tylko w każdym razie po grecku... jak dryada. Coś ma pani dzikiego w twarzy, co jednak nie psuje klasycznej formy.
Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/216
Ta strona została przepisana.
— 210 —