Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/221

Ta strona została przepisana.
—   215   —

sić pierwszy raz do Waru, a na takim połowie nowin z najwyższych ster towarzyskich jeszcze nie był w życiu. Nazajutrz m iało przyjechać jeszcze wiele osób z sąsiedztwa, o piątej zaś po południu — Zbązki i Zeller.
Tymczasem zamczysko przygarnęło w swe m ury tę znaczną liczbę osób, a połowa jeszcze gościnnych pokojów stała pustkami. Świeża cisza pierwszego brzasku oblewała mury ogromniejące, bezbarwne; tylko przed tarasem parkowym i na okopach z trzech stron czworoboku, nocni stróże chodzili miarowym krokiem, strzegąc różnych snów, niewinnych i namiętnych, spokojnych i gorączkowych, które zamek ukrywał w swych komnatach.
Dołęga długo rzucał się na posłaniu, a gdy usnął, zdawało mu się, że wychodzi na wieżę zamkową, ale tak wysoką, jak strzała katedry w Kolonii. Z tej wyżyny obejmował ogromną przestrzeń kraju, na której widać było miasta i wsie, rzeki i lasy, pola uprawne i błota. On, oparty jedną ręką o chorągiew, zatkniętą na wieży, dawał znaki całej rzeszy robotników, prowadzących drogi, budujących mosty i koleje, i rzesza ta, oddalona o mile całe od niego, posłuszna była na jego skinienie. Nagle z krajów widnokręgu zaczęły wychodzić tłumy, niby wojska, ale bezbronne, owszem, strojne i tańczące — i tłumy te spędzały robotników. Gdy się zbliżyły, poznawał na ich czele całe wieczorowe towarzystwo. Zżymał się, wołał że nie wolno burzyć jego dzieła... Wtem Halszka ukazała się obok