Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/23

Ta strona została przepisana.
—   17   —

na jego ukłon. Całą grozę zdmuchnął jej niby wiatr wiosenny z twarzy. Mówiła wdzięcznie, pełną dziewczęcą piersią; mówiła, niby skarżąc się:
— No, niech pan sam powie — te cygany!
A zobaczywszy leżącego kozła, zawołała znów innym tonem:
— A! zabił pan rogacza? brawo panie! Dołęga trochę się zapatrzył, dopiero, gdy go pani Hohensteg zaprosiła, by się przysiadł na saniach, zebrał raźno strzelbę, ładownicę i jednym susem znalazł się obok panny Izy.
Była to piękna kobieta lat trzydziestu paru lub kilku, o wspaniałej podstawie, regularnych rysach, dowcipnych, zmysłowych, siwo-niebieskich oczach.
Szczególną miała plastyczność ruchów i smak w ubieraniu się. Dołęga poczuł bardzo dobry zapach futra, zmieszany z jakąś wonią kwiatów, ale ten zapach drażnił go raczej nieprzyjemnie. Siedząc obok pani Hohensteg, myślał, jak też pachnie ten kosmyk włosów Halszki, który wysunął się z pod czapki i powiewał, czarno-rudawy, na barankowym kołnierzu kożuszka. Odgadła to pani Iza.
— Co pan woli, kożuch, czy sobole?
— Nie znam się na futrach, pani hrabino.
— A na czem się pan zna? O czem się z panem gada, panie biały kogucie? Ha, ha!
Pani Hohensteg miała zwyczaj mówić nawpół zalotnie, nawpół szyderczo i udawać chłopca-ur-