Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/233

Ta strona została przepisana.
—   227   —

jąc na kurz i rosę, upadli do nóg Halszki w pozach umierających gladyatorów. Rozśmiała się wesoła dziewczyna i podniosła okrągło rękę do góry, jakby ukazując dwom mężczyznom jakiś ponętny cel, a ostre światło bengalskie ujednostajniając barwę tej grupy, nadawało jej rzeczywiście coś posągowego.
Inne panny nie próbowały pozować; sądziły, że za mokro, a może nie chciały wystawiać się na porównanie z Halszką. Choć próba żywego obrazu przy wodotrysku nie zupełnie się powiodła, kompania młodych, zelektryzowana, rozhulała się: to biegła na wyścigi, to śmiała się rozgłośnie, to znów ktoś się wymykał i stawał w krzakach, udając widmo, a wesołe głosy poczęły rosnąć tak bardzo, że rychło spodziewać się można było jakiegoś poselstwa od starszych dla uciszenia tej wrzawy. Jakoż po chwili spostrzeżono kogoś idącego od zamku. Był to tylko Włosek, który, nasłuchawszy się rozmowy na tarasie, przychodził stwierdzić osobiście, co się dzieje w parku. Choć starszy, był on zawsze gotów do wszystkiego, byle nie wychodzić z wysokich sfer towarzyskich. Długi jego nos uśmiechał się uprzejmie:
— Pytają tam na górze, co tu się dzieje. Hrabia Zeller powiedział, że mu to przypomina jego szkolne wakacye na wsi. Parole d’honneur — powiedział.
— A panu czy się nie przypominają jakie szkolne figle? — zawołała rozbawiona Halszka —