Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/242

Ta strona została przepisana.
—   236   —

— Coś i o Tatarach jest w tym śpiewie — zauważył znowu Zeller — musi być jakaś pieśń wojenna?
— Jest tam i o Tatarach, i o niebie, i o wszystkich Świętych... Możeby skinąć na trębaczy, że już dosyć?
— Skąd znowu?! Ja słucham z przyjemnością.
Więc popłynęły wszystkie zwrotki hejnału, jedna za drugą. Ale przeszkadzało coś dzisiaj urokowi pieśni. Pobudka przedźwięczała mniej buńczucznie, nieśmiało jakoś, w skwarnej ciszy południa.
Śniadanie miało być tego dnia zaraz po łowach, a obiad wieczorem o ósmej. Gdy się myśliwi rozeszli, aby zmienić ubranie, książę Janusz rozpytywał Kordysza o wynik polowania. Przy rozmowie był Marsowicz i Szafraniec, który, przeglądając się w lustrze, poprawiał lekkie nieporządki myśliwskiego stroju, choć go miał zaraz zmienić.
Łowczy odpowiadał obficie na zapytania.
— Ano, proszę księcia pana, padło 15 dzików, 32 kozły i 3 lisy. To jak na lipiec i do południa — niby nieźle.
— Wybornie, panie Kordysz, wybornie!... A cóż zabił graf Zeller?
— Pięć dzików, proszę księcia pana, i tego tam drobiazgu jeszcze kilka. No, stawiałem go, jak nieboszczyka ojca waszej książęcej mości, któryto nie dał się nigdy nikomu przestrzelać.
— Strzela dość pewnie? Prawda, panie Kor-