Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/243

Ta strona została przepisana.
—   237   —

dysz? — odezwał się Szafraniec, wiążąc krawat przed lustrem.
— Dobrze strzela — rzekł łowczy — a jak gada! Głos, proszę księcia pana, ma do komendy. Odrazu po wszystkiem widać, że to personat.
Książę i hrabia porozumieli się uśmiechem zdziwieni, że prosty człowiek zauważył to samo, co oni.
— Ale pan hrabia to strzela gracko! — dodał Kordysz, zwracając się do Szafrańca — pan hrabia jest zaraz drugi po grafie.
— Książę Koryatowicz zabił więcej sztuk, o ile mi się zdaje — rzekł Szafraniec, marszcząc brew ze skupieniem.
— Może jaką jedną, ale takich dwóch odyńców nie ma, i oba pan hrabia położył na swoich stanowiskach... ho, ho, będą ważyły po pięćset funtów.
— Jednem słowem, panie Kordysz — rzekł Zbarazki — uważałeś, że graf Zeller był zadowolony?
— Jeszcze jak!
— I pobudki naszej nie zganił — dodał Marsowicz, chowając brodę w halsztuch i przełykając ślinę, jakby się wyrwał z czemś zuchwałem.
— A nie zganił — rzekł książę — masz racyę, panie Franciszku; dobrze, żeśmy jej nie pominęli.
Trzeba się było rozejść i ubierać.
Książę Janusz pożegnał łowczego uprzejmym ruchem ręki i rzekł:
— Proszę dzisiaj na obiad, o ósmej, we fraku.
— Pokornie dziękuję waszej książęcej mości.