Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/248

Ta strona została przepisana.
—   242   —

— Ha! Są w najlepszej przyjaźni! — stwierdzał Dołęga ze swego obserwatoryum, przygryzając wargi — nawet wydaje się ona swobodniejszą z tym obcym człowiekiem, niż ze mną... Tak, to jest przyjaciel naturalny, przyjaciel z »jej świata«, sprzymierzeniec urodzony jej wszystkich przyzwyczajeń, instynktów, kaprysów... Będzie z nich nawet dobrana para... Potem ona zostawi gdzieś za granicą swojego Reckheima, jak tam ta swego Hohenstega... Nie, wpadłem w jakiś sen niezdrowy! Co ja tu myślę? Co ja tu robię?
Spuścił roletę, nie chcąc dalej patrzyć na ten świat i na ludzi; ale w mieszkaniu swem nie mógł dłużej wytrzymać, i poszedł kogoś szukać po zamku, byle zmienić wrażenia i ochłonąć z nerwowego niepokoju, który go ogarniał. Może znajdzie gdzieś pannę Temirę, której niema przy tennisie?
W wielkiej galeryi otw artej, ciągnącej się na pierwszem piętrze wzdłuż jednego z murów podwórza spostrzegł Zbązkiego, przechadzającego się wolno po kamiennej posadzce. Starzec, mimo upału, miał na sobie czarny, zapięty surdut z roletą jakiegoś orderu; prawą rękę opierał o laskę, lewą zatknął za guzik surduta. Postać prosta, głowa sucha i strój ten nadawały mu pozór bardzo uroczysty.
— Ha! — pomyślał Dołęga — nic mi się gorszego stać nie może; zaatakuję tę mumię, może czegoś się dowiem?
Ponieważ Zbązki nie był na polowaniu, ani na-