Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/278

Ta strona została przepisana.
—   272   —

— Ależ panie! — przerwała Halszka — to nie dla nas!
— Prawda — rzekł Jan, którego ogólne rozdrażnienie wyraziło się teraz przez gniew na księżniczkę. — Prawda, że to, co wogóle uważa się za szanowne i godne kochania, może uchodzić za śmieszne... tutaj.
— Co pan mówi?
— Mówię, że nikogo już tutaj nie rozumiem, nikomu nie ufam. Bardzo panią przepraszam za otwartość, ale widać, że mam serce plebejusza, skoro wszystko, co pochodzi z wysokich sfer, przejmuje mnie chłodem, a czasem zgrozą. Jeżeli tu kto ma jakąś myśl społeczną, tom ja chyba niespełna rozumu; jeżeli tu kto kocha sprawę naszą, tom chyba cudzoziemiec.
— Pan przecie do nas należy? Pan jest nasz?
— Należę do swojego narodu i jestem swój własny, zresztą niczyj.
— Nie myślałam, że się pan nas wypiera.
— Ach, pani! Bóg mi świadkiem, żem się garnął do was i pokładałem w was najgorętsze nadzieje. Ale teraz, gdy widzę jaka jest robota społeczna starszych, jak błahy pogląd młodszych na obowiązki ogólne i osobiste zobowiązania — uciekam stąd — a największy ból sprawia mi to, że i pani... et! nie warto o tem mówić.
— Co ja? Co mi pan ma do zarzucenia? — rzekła Halszka dość wyniośle.
Dołęga sam na razie nie wiedział, co ma jej