Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/289

Ta strona została przepisana.
—   283   —

współzawodnictwa wszystkich kolorystów świata. I wtedy ziemia, omyta w przeczystej rosie, pod ognistem okiem słońca, przybiera uśmiech swój najpiękniejszy.
Jan doszedł do miejsca, gdzie wczoraj pożegnał Halszkę w alei. Turkawki gruchały wysoko, prawie nad tem miejscem.
— Gdybym był przesądny — rzekł do siebie Jan — poczytałbym to sobie za dobrą wróżbę.
I podniósł głowę w górę, chcąc dostrzedz ptaki między liśćmi. Patrzył długo w te niezmierzone wiązania liści, mieniące się od lekkich podmuchów, od jakichś niewidzialnych gonitw, od wdzierających się wschodnich promieni. I oczy od zapatrzenia zaszły mu łzami.
Pomyślał wtedy, że odjeżdża z sercem pełnem obietnic, ale bez żadnych istotnych owoców swej pracy, swych zabiegów. Lecz nie czując już żadnej goryczy w sercu, jeno wielką miłość dla ziemi, dla ludzi i dla Halszki, począł bezmiernie pragnąć szczęścia tej ziemi, tym ludziom i Jej, która była dla niego.