Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/307

Ta strona została przepisana.
—   301   —

synem... Ale może wybrałem złą porę? pan zwykle zajęty rano.
— Rano widuję interesantów, oddaliłem ich nawet paru, aby pana przyjąć, sądząc, że masz mi pan coś konkretnego do powiedzenia. Jeżeli tak jest, słucham z uwagą i proszę się nie krępować bo nic bardzo pilnego nie mam dzisiaj do załatwienia.
Obok tego, co mówił, myślał: »Skoro widzisz, że po twoich alluzyach nie padam ci w objęcia, kręcisz, cofasz się, nie chcesz mi zrobić zaszczytu oświadczyn. Poczekaj: dostaniesz odkosza«. I wpijał badawczy wzrok w Zawiejskiego. Ale pan Norbert zrozumiał, że się rozumieją nawzajem, już przewidywał wynik i cofał się na całej linii. Zasiadł się w fotelu, skrzyżował ręce i przemawiał uroczyściej:
— Mówiłem o Hektorze, bo przyszłość widzę tylko przez niego i dla niego. Nasza przyszłość nie jest mi jasna, dlatego chciałem coś o niej od pana usłyszeć. Co pan sądzi o kwestyi socyalnej u nas?
Namaszczony pan Norbert zmrużył oczy dowcipnie.
— Czy pan nie miałeś do pomówienia ze mną o jakiejś sprawie pana Hektora Zawiejskiego? — zapytał Helle krzywiąc się złowrogo.
— O specyalnej — nie. Chętnie mówię o nim, ale jego wszystkie sprawy zna pan równie dobrze, jak ja... Bardzo panu chciałem podziękować za popieranie usiłowań społecznych mego syna.