Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/316

Ta strona została przepisana.
—   310   —

w zetknięciu... Nie miał od niej żadnej pamiątki. Przeglądał album Waru, który dostał od księżnej Hortensyi, ale te cienie obrazów podniecały tylko jego tęsknotę, nie zadawalając jej wcale. Żeby choć była fotografia tej alei, w której pożegnał Halszkę... Nie miał też żadnego jej portretu, a nie wiedział gdzieby go znaleźć.
Zdecydował się raz napisać do panny Ostykówmej i już zaczął:

Szanowna i łaskawa Pani!

Cenny bardzo upominek, ów album widoków Waru, który otrzymałem przy pożegnaniu, ma jeden brak żałosny dla mnie: brak wizerunków mieszkańców...

— Zgłupiałem zupełnie — rzekł niecierpliwie, drąc na kawałki zaczęty arkusz.
Zaczął się strofować, że kocha jak student, że widuje we snach zaczarowane ogrody, a w nich Halszkę smutną, zawsze samą, zawsze oddaloną przez jakieś tajemnicze moce, w przeźroczach zielonawych cieni, w których gruchają turkawki. Stara! się wmówić w siebie uczucie bardziej męskie, polegające na wyrozumowaniu, oparte na stronach moralnych. Ale gdy czasem przez otwarte okno jakiś wietrzyk przychylny wpadał razem z lekką wonią drzew, — cudem ocaloną w kurzu ulicznym, Dołęgę ściskało za gardło.