szarach Dołęga bywał często u różnych osób, nie znał jednak mieszkania właściciela. Zadziwił się, znalazłszy je w jednej z dalszych oficyn, ciasne i ciemne, odznaczone tylko lepszemi drzwiami od reszty mieszkań.
Służący wprowadził go do saloniku, w którym panował prawie mrok o południu, bo okna wychodziły na małe podwórze. Po chwili dopiero można było dostrzedz wiele obrazów i kosztownych mebli, przeniesionych widocznie z większego mieszkania, gdyż tutaj piętrzyły się prawie jedne na drugich, jak w sklepie antykwaryusza.
Wkrótce ukazał się Szafraniec, strojny, jak zwykle, po krawiecku posągowy; jednak wydał się Dołędze ożywionym i uprzejmiejszym, niż w Warze. Siedli na fotelach, osłoniętych pokrowcami, i Szafraniec raczył nawet zapytać:
— Jak zdrowie pana?
— Dziękuję. Upały były tutaj duże, trochę męczące. A pan czy był na wsi, czy za granicą?
— Byłem u siebie, a teraz przepędziłem miesiąc w Warze.
Uśmiechnął się swoim sposobem, przyczem twarz jego dość piękna i prawie poważna w spokoju, dziecinniała nieprzyjemnie.
— To pan zapewne stał się już zupełnym specyalistą od naszej sprawy?
— Właśnie uradziliśmy z wujem Januszem i z Hektorem, że trzeba panu tę rzecz objaśnić, jako współinteresowanemu.
Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/323
Ta strona została przepisana.
— 317 —