Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/343

Ta strona została przepisana.
—   337   —

dosyć, jeszcze z was piękne przedmurze Christianitatis. No, pójdźcie tu, niech raz przecie pierś moją o wasz pancerz ogrzeję...
A gdzie on? gdzie rotmistrz?... Jest, jest na swojem miejscu, przy prawem skrzydle, ze złocistym napierśnikiem, z prawą ręką obnażoną po łokieć... A co? dobrze ci z buzdyganem w ręce? O, tak mi zawsze wyglądaj... Co to masz na czole?... przewiązane? Andrzeju!... Ja tu... Niech ci Bóg da zdrowie... Czyś ty ranny?... Andrzeju!!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wstrząśnienie — ciemność — znikło wszystko.
Dołęga poznał lekarza, przyjaciela.
— Proszę cię, nie krzycz, nie rzucaj się... wypij to zaraz — mówił lekarz.
— Gdzie oni? gdzie się zapadli?
— Niema tu ich, ani żadnego Andrzeja. Panuj nad sobą, jesteś poważnie chory.
— Chory?
— Tak, masz tyfus.
— Tyfus?... Niech ja tylko wrócę do Niego...
— Postaraj się myśleć porządnie. Patrz, jestem tu ja, jest Józef, jest pan Helle.
— Ja was wszystkich zabiorę tam...
Wskazał słabo ręką w górę; opadła na posłanie; Dołęga zaś pogrążył się znowu w sen głęboki.

∗             ∗