Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/348

Ta strona została przepisana.
—   342   —

warszawskich, gdzie tyfus czyha z zadusznych ciemnic.
Twórcza moc snu przeniosła go zaraz w te zohydzone kanały. Szedł przez nie sam, przejęty dreszczem od zimnego potu ziemi, i błądził po korytarzach zacieśniających się, strasznych... Jeżeli stąd nie wyjdzie, w grób się żywcem położy.
— Boże, wybaw mnie! Boże! nie dokończyłem prac moich na ziemi...
Przez górne lunety zam ajaczyło światło dzienne i Jan wydostał się na smutne, wielkie pola. Jak zimno!
Dzień, krewny nocy, pod niskiem czarnem niebem Pola, zdaje się te same? Ale robotnicy czy odbiegli prac rozpoczętych?... Pusto. Na stokach przekopów leży kilku ludzi uśpionych dziwnie: twarze ich sine, ręce stężałe w rozpaczy... Tyfus. — Tam, tam przechodzą cienie tragarzy, wynoszących trupy... Tak, nędza na wszystkich: tyfus!
Na zamku jest lepiej: są lekarze, urządzono środki bezpieczeństwa. Kto się dostał do zamku, ocaleje. Oto gmach wypiętrzył się w groźne niebo i opasał się wałami, i zabrał do wnętrza swego, których uznał za godnych, i zamknął bramy.
— Może jeden głos kobiecy wyprosiłby miejsce dla mnie w tych samolubnych murach?... Czy zawoła?.. Ale, gdyby i zawołał, nie pójdę. Moje miejsce tutaj, na przekopach, przy tych, którzy polegli, z tym i, którzy jeszcze żyją...
— Zwołać żyjących!...