Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/351

Ta strona została przepisana.
—   345   —

— Ciągle tak samo, panie doktorze; gada z kimś, modli się i woła ojca.
I kobiety modliły się ze współczucia, czasami zaś w nocy ze strachu, w tym półcieniu tajemniczym, gdzie ciszę przerywały tylko jęki i niewyraźne rozmowy z ojcem, o którym wiedziano, że oddawna nie żyje.
Dziesiątego dopiero dnia Jan odezwał się do lekarza, patrząc mu w oczy bez obłędu:
— Czy długo już leżę?
— Dziesięć dni. Nie bój się, jesteśmy poza Ru bikonem.
— Ja się nie boję.
Lekarz mówił prawdę: nastąpiło przesilenie i gorączka spadła w ciągu dnia znacznie. Noc była jeszcze niespokojna, lecz znowu dzień nadszedł lepszy. Jan był już odtąd przytomny, tylko tak osłabiony, że ciągle spał, jak nowo narodzone dziecko. Trzeba było teraz z nadzwyczajnemi ostrożnościami odżywiać wycieńczony organizm.
Ponieważ Dołęga miał wielu przyjaciół i trochę dalszych krewnych, zjawił się często ktoś u drzwi jego mieszkania, na których napisano: »proszę nie dzwonić«, i zapytał o zdrowie. Nikogo nie wpuszczano.
Po pewnym znowu przeciągu czasu nastąpiły pomyślniejsze objawy: chory odczuwał głód tak gwałtowny, że trzeba go było wstrzymywać od jedzenia. Zaczynał też troszczyć się o sprawry swoje bieżące, o życie, do którego powracał. Raz zażą-