Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/354

Ta strona została przepisana.
—   348   —

klas, ani stronnictw, ani indywiduów, owszem, znając ich trudności, pokusy i błędy, widząc nawet dawne i nowe winy, miał dla nich tę dobroczynną rosę serc wielkich — litość.
— Muszą być marni ci, których dola marna. Każdy z nas powinienby być olbrzymem, aby sprostać tylko normalnym swoim zadaniom.
I chory jeszcze, osłabiony tak, że nie mógł wstać z łóżka o własnej mocy, Dołęga odnajdywał już w sobie nowy zapas energii i wytrwałości.
Zdrowie powracało z każdym dniem i lekarz pozwolił Dołędze przejrzeć korespondencyę, w której nie było nic nadzwyczajnego, a także widzieć się z przybywającymi gośćmi, byle nie dłużej niż kilka minut. Z tego pozwolenia skorzystał Jan, aby przyjąć Andrzeja, gdy ten znowu się zjawił.
Andrzej zbliżył się ostrożnie do łóżka i, ująwszy lekko, prawie po kobiecemu, rękę Jana, zatrzymał ją długo w swojej dłoni:
— Już dobrze? prawda? Mieliśmy codzień o tobie wiadomości. Aleś się wymizerował, biedaku. — I ta broda! Mam nadzieję, że ją zgolisz.
— Dziękuję wam — odpowiedział Dołęga tylko na część mowy przyjaciela.
— Podobnyś do ascetów Quatrocento — ciągnął Zbarazki. — Czy cały tak schudłeś? No pokaż piszczele.
Dołęga uśmiechnął się.
Choć Andrzej udawał swobodę, po oczach i po ruchach jego poznać było można zakłopotanie.