Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/356

Ta strona została przepisana.
—   350   —

i mocniejszym. — Razem ze swym sławnym dowódcą Zbązkim i adjutantem Hektorem, urządzili ci sprawę, niema co mówić.
— Zaczniemy inną — odrzekł spokojnie Dołęga.
Andrzej spojrzał z podziwem na wynędzniałą twarz Jana, pełną już wewnętrznego ognia.
— Ty jednak jesteś nadzwyczajny!
— Nie powiodło się raz, powiedzie się drugi. Wszyscyśmy winni.
— Cóż ty winien, mój drogi? — mówił Zbarazki gorąco — tyś zawsze zapominał o sobie, a pracował dla innych, tyś wmawiał w ludzi swoją własną siłę i zapał — i ciągnąłeś podwójne ciężary, ażeś się rozchorował. To my do niczego, to namby trzeba jakiejś elektrycznej kuracyi, nie mówiąc już o zamianie mózgów na inne. Marni jesteśmy, marni, mój Janku.
Dołęga posłyszał niby echo swych wizyi i rozmyślań.
— Będziecie jeszcze inni, nasze pokolenie będzie inne. I ty sam... już ja cię zaprzęgnę, zobaczysz.
— Więc jeszcze wierzysz w nas?!
— Wierzę w przyszłość... no, i w Boga.
Słowa te wielkie nie zabrzmiały fałszywie w ustach dzielnego człowieka.
Andrzej wpatrzył się w Jana poważnie, starając się zgłębić szczerość, podziwiając odwagę tej duszy; aż uścisnął serdecznie przyjaciela i wyszedł, silnie wzruszony.