Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/359

Ta strona została przepisana.
—   353   —

Co pani uczyniła?
— Przyszłam do pana.
— Sama?
— Sama. Musiałam przyjść.
Podniosła woalkę i ukazała twarz bardzo bladą, jednak oczy patrzyły prosto na Jana, pełne blasku i powagi.
— Moja najdroższa pani! Więc dla mnie tyle... niechże pani siada.
Ale Halszka nie usiadła, tylko wyciągnęła ku Janowi obie ręce.
— Czy pan już zdrów zupełnie, zupełnie? Myślałam, że zwaryuję, kiedym się dowiedziała o tym tyfusie.
— Moje dobre, najmilsze dziecko! — mówił Jan gwałtownie, całując ją po rękach, poczem uprosił ją, aby siadła na krześle przed biurkiem, a sam usiadł naprzeciwko, pochylony, zapatrzony. Świat niknął mu w pamięci od tego zjawiska tutaj, w jego mieszkaniu, ile razy je przywoływał, napełniało go boleścią i uciekał od niego do swojej smutnej filozofii. Teraz siedziała przed nim ta Halszka żywa, blizka, szarpiąc rękawiczki i gotując jakąś trudną przemowę, która zdawała się więznąć w falującej piersi. Spuściła oczy i odezwała się:
— Proszę tak nie patrzyć na mnie... proszę mi powiedzieć...
— Przepraszam najmocniej; nie mogę jeszcze ocknąć się z podziwu, że pani taka dobra dla mnie i zechciała przyjść aż tutaj.