Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/36

Ta strona została przepisana.
—   30   —

czarne oczy patrzyły zawsze gdzieś w górę na prawo, jak ze znanego portretu neapolitańskiego, lazzarone. Zresztą był cały w długich, wilgotnych rękach, któremi objaśniał wszystko co mówił, aż do przyimków.
Pan Amon wszedł do sali jadalnej i ukłonił się księciu spiralnie. Potem rzekł:
— Starałem się coś zrobić (nieokreślone trzęsienie powietrza, wyrażone przez palce) — nie wiem, czy to się spodoba? (ruch skromny) — fioletowe irysy na żółtem tle (symetryczne liniowanie powietrza) — ale ja to tak czuję...
Podał karton księciu, który nie znał nowych francuskich afiszów, nie mógł przeto ocenić pomysłu. Rzucił okiem na papier, potem na autora, potem na Marsowicza i rzekł trochę kwaśno:
— Dziękuję panu. Namyślimy się jeszcze nad tem.
— Przepraszam, jeżeli... (oczy w górę, na prawo)... ale ja to tak czuję.
I Amon znikł demonicznym półobrotem we drzwiach.
— Mnie się zdaje, że ten chłopiec ma bzika? — rzekł książę po wyjściu artysty.
— Et, proszę księcia pana... — było odpowiedzią Marsowicza.
— To już my we dwóch lepsi, co? — rzekł znowu książę.
Tymczasem Marsowicz przełknął ślinę, uroczyście skinął brwiami i tak mówił: