W pierwszym pokoju, w »kancelaryi«, zastał paru oficyalistów, parę kobiet i miejscowego lekarza, zapijających herbatę, w najlepszym humorze. Gdy wszedł, powstali wszyscy, jakby schwytani na złym uczynku, ale Andrzej zwrócił się tylko do lekarza:
— Jakże tam staremu?
— Coraz gorzej, proszę księcia. Nie wiadomo, kiedy się to skończy; w każdym razie, gdy puchlina dojdzie do serca...
Andrzej już to znał, nie dosłuchał więc i przeszedł do trzeciego z rzędu pokoju, gdzie Marsowicz siedział w wielkim, starożytnym fotelu, z wysokiem oparciem z tyłu i z boków, w jednym z tych wygodnych mebli, przeznaczonych do drzemki, a mogących służyć i do zaśnięcia na wieki. Staruszek nie chciał się kłaść, wolał siedzieć, mówiąc, że, gdy leży, dusi się. Wypraszał się zaś od śmierci uporczywie. W lipcu, gdy zaniemógł, mawiał, ze chciałby jeszcze dożyć zaręczyn księżniczki. Gdy Halszka zaręczyła się, chciał jeszcze dożyć dnia jej ślubu. Ale nie było to już prawdopodobne.
Starzec miał nogi owinięte szalami, lewą rękę już bezwładną; prawa liczyła różaniec, a usta szeptały modlitwę. Zwrócony do okna, wypatrywał chciwie różowe blaski pogodnego zachodu, kładące się na widoczne stąd galerye podwórza.
Gdy spostrzegł Andrzeja, powitał go rytualnie, choć go już widział dzisiaj po raz drugi:
— Padam do nóg, padam do nóg.
Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/369
Ta strona została przepisana.
— 363 —