Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/370

Ta strona została przepisana.
—   364   —

Mógł wyrazić ten ukłon zaledwie przez zwrócenie głowy i wzniesienie reki z różańcem.
Andrzej usiadł blizko przy Marsowicza i rzekł:
— Piękna pogoda jesienna — prawdziwy czas myśliwski.
— A kiedy książę pan pojedzie na te polowania?...
— Kiedy ci będzie lepiej, panie Franciszku. Dlaczego mi nie mówisz po imieniu, jak zwykle?
— Jeden tylko jesteś przy mnie z moich panów, a już niedługo mi...
— Obiecałeś być na ślubie Halszki.
— Obiecałbym ja doczekać i szóstego pokolenia, ale moc Boża... Niech ci Bóg błogosławi, że nie opuszczasz starego sługi, choć masz inne zajęcia.
Andrzej dotychczas wahał się, czy pojechać na Wołyń wobec groźnego stanu Marsowicza. W tej chwili postanowił poświęcić polowania i uczuł nawet zadowolenie z tej ofiary.
— Nie mogę odjechać. Ten człowiek prawie do rodziny należy.
Tak pomyślał, a odpowiedział głośno na inny przedmiot, poruszony przez Marsowicza:
— To dzieci Halszki, albo moje, byłyby już szóstem naszem pokoleniem za twojej pamięci?
— A jakże! Książę wojewoda, świeć Panie nad jego duszą, skończył wiek swój w roku 1825, kiedym był wyrostkiem i jeszcze w domu rodziców moich. Zajechał raz do nas, bo był pan