Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/373

Ta strona została przepisana.
—   367   —

pominają, gdzie się urodzili i wyrośli?... A, jak można tak nawet żartować! Andrzej powstał i pocałował Marsowicza w białe włosy.
— Masz słuszność, żartuję, przepraszam cię, panie Franciszku.
— Nie mnie, nie mnie, Jego przepraszaj — mówił Marsowicz, trzęsąc ręką ku portretowi pradziada — nosisz Jego imię, Andrzeju... I masz... i masz w sobie jego zacną duszę, tylko dorośnij... Bo nawet Zbarazcy bywali mniejsi i więksi...
Rozrzewnił się i zamilkł.
Do pokoju służący wniósł lampę i wszedł lekarz. Stwierdził, że chory ma gorączkę i zalecił spokój.
— Już noc — westchnął Marsowicz. — Książę pan teraz na obiad, a jeżeli łaska jeszcze potem odwiedzić starego... Ale czy mi się zdaje, że już po siódmej?
— Tak, już kwadrans po siódmej.
— A nie bębniono dzisiaj na obiad?
— Kazałem zaprzestać. Sam jestem w zamku, głos tego bębna rozlega się po pustych salach, jak alarm.
— Szkoda...
— Jutro każę zabębnić.
— Jutro?... Dziękuję za wszystko. Padam do nóg.
Andrzej poszedł do sali jadalnej, gdzie oczekiwał go Kordysz i administrator. Zaprosił ich na