Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/374

Ta strona została przepisana.
—   368   —

obiad, aby mieć towarzystwo przy stole. Pierwszy raz znajdował się zupełnie sam, w ogromnym zamku, podczas długich już wieczorów. Zamierzał wpaść tu na jeden dzień, a bawił około tygodnia, i świeżo postanowił nie wyjeżdżać aż — się rozstrzygnie los Marsowicza. Póki jasno było, nie nudził się: gawędził ze starym, chodził po parku, strzelał trochę; ta kąpiel w samotności podobała mu się po gwarze wielkich miast, z których powracał. Ale wieczory były ponure. Oprócz nielicznej służby, pozostałej na wsi, nikogo nie było w zamku. Lada dźwięk budził echa po salach, każdy szmer natężał się w tej rozległej, oprawnej w wielkie mury, ciszy. Aż niepokój nerwowy ogarniał samotnego dziedzica na Warze.
Po obiedzie przeciągnął rozmowę z Kordyszem o myśliwstwie, ale trzeba było pożegnać łowczego, który miał wracać nocą parę mil do swego mieszkania we środku lasów.
Około dziewiątej poszedł znowu do Marsowicza. Lżej było choremu, choć gorączka się wzmogła; sam prosił, żeby go przeniesiono z fotelu na łóżko. Senny i mniej rozmowny, mówił pacierz szeptem, a czasem wybuchał głosem większym i żarliwszym. Andrzej siedział zamyślony, przy lampie, wpatrując się w twarz chorego.
— Nudno ci tak... możebyś wziął co do czytania... Znasz ten manuskrypt o księciu Andrzeju?
— Nie znam.