nym przodku, którego przykład podnosił mu serce, a razem budził uczucie zbawiennego wstydu.
— Cóż o nas napisze historyk?...
Zwrócił się znowu do żyjącego jeszcze świadka owych czasów, ale nie postawił zamierzonego pytania, gdyż chory wydał mu się zatopionym w wizyę jakąś i żarliwą modlitwę: oczy miał olśnione, bił się w piersi i zwykły pacierz mieszał z nowemi przemowami:
— Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu. Obok niego, Boże mój, po prawicy Twojej... Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu... miejsce dla sługi wiernego...
Andrzej zaniepokoił się i poszedł do sąsiedniego saloniku, gdzie drzemały w fotelach dwie niemłode kobiety, dozorczynie. Ocknęły się zaraz.
— Źle choremu. Możeby posłać po księdza?
— Był już rano, proszę księcia pana.
— Ksiądz proboszcz już go wysłuchał, proszę księcia pana.
Chory tymczasem modlił się ciągle, tylko oczy kleiły mu się powoli i słodki spokój rozlewał się po twarzy. Poznał Andrzeja, gdy ten pochylił się nad nim, bo zwrócił do niego spojrzenie pełne wymowy. Było w tem spojrzeniu coś z uśmiechu zasypiającego dziecka do niańki i z tęsknoty człowieka, odchodzącego w drogę niepowrotną. Zamknął powieki, pierś podnosiła się krótkiemi falami: starzec zasnął.
Andrzej posłał po swego przybocznego strzelca
Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/379
Ta strona została przepisana.
— 373 —