Skrzypnęły drzw i i ukazał się w nich strzelec blady, milczący.
— No co? gadajże prędzej!
— Proszę księcia pana... pan Marsowicz skończył.
Starzec leżał niby uśpiony, z uśmiechem na ustach.
Do Andrzeja przypadły kobiety, płacząc, całując bez potrzeby po rękach i opowiadając gorącym szeptem:
— Jak święty, proszę księcia pana, jak święty... Ledwo mu śmierć zajrzała w oczy, już go nie było... Taki człowiek...
— Czekajcie... dajcie mi pokój. Dlaczego nie sprowadzono mnie natychmiast?
— Ledwo się obudził i jęknął, myśmy się spytały co trzeba, a on tylko do księcia pana się odezwał.
— Do mnie?
— A tak, powiedział: »Czy nasz pan już odszedł?« — i skończył.
Andrzej ukląkł przy łóżku i ujął starca za — wierną rękę, już ziębnącą; wpatrywał się w twarz znajomą i kochaną od lat wielu; dzisiaj po raz pierwszy ta twarz wydała mu się dumną, uśmiechniętą z wysoka na wszystkie ziemskie zaszczyty. Skłonił głowę i długo pozostał na klęczkach przy zwłokach ostatniego świadka dawnej wielkości Zbarazkich.
Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/382
Ta strona została przepisana.
— 376 —