Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/42

Ta strona została przepisana.
—   36   —

Tymczasem głuchy stuk, jakby kamienie kto puścił po deskach, zwrócił uwagę obojga księstwa.
— Trębacze idą na basztę... a to dudnią po schodach! Widać, że już myśliwi wracają! — zawołał książę i dość żwawo wyszedł z buduaru żony.
Niebawem spotkał Marsowicza, nadzwyczaj ożywionego. Stary dreptał, pędzał rozmaitych wyrostków z trąbami i bez trąb.
— No, panie Franciszku, niech im zagrają od ucha naszą starą pobudkę!
— Będzie wszystko, będzie, mości książę... Niech Karwacki weźmie obok siebie dwie duże trąby, a małe niech się w tył cofną.. a jak zaczniecie śpiewać, niech Karwacki dobrze prym trzyma... i nie żałować gardła, żeby wyraźnie słychać było aż na moście... i nie piać, jak koguty, jeden przez drugiego, tylko razem, składnie, tak...
Śpiewał niby na wzór, wysilając ochrypły głos, przytupując i w takt klaszcząc rękami.
Ciągle dudniały kroki na wązkich schodach, prowadzących z pierwszego piętra na basztę narożną, umieszczoną przy wschodnim froncie, ozdobną krenelami i galeryą zewnętrzną.
Książę umieścił się z Marsowiczem przy jednem z okien wschodniego boku; otworzył okno, by lepiej widzieć i słyszeć.
Zamek, pierwotnie obronny, zbudowany w czworobok, zachowany był dotychczas w całości, ze zmianą tylko dachów na francuskie, z usunięciem wałów i fos od strony parku, spadającego z góry,