z przerobieniem mostów zwodzonych na stałe, rzucone przez rzekę, która pięknym łukiem opasywała wzgórze.
Słońce zapadało pogodnie za park, a od strony wschodniej, tam, gdzie patrzyli dwaj starzy, zamek rzucał olbrzymi cień na pochyły podjazd, na most i gdzieś daleko rysował na śniegu, fantastycznie wydłużone swe dachy, baszty i dzwonnicę.
Za mostem trakt warski czernił się dwom a rzędami starych drzew, i falując po wzgórzystym kraju wpadał w lasy.
Po tym trakcie zbliżali się myśliwi długim szeregiem sań i bryczek, w jasnym blasku roziskrzonego zachodem śniegu. Gdy już wjechali w cień zamku, z baszty zagrało hasło, przeciągły hejnał, wydęty z kilku zgodnych mosiężnych gardzieli, płynąc niby jęk odwieczny, niby zamarły tryumf, przez ciche powietrze wieczoru.
Furmanki zatrzymały się zbitą kupą u podjazdu, konie zastrzygły uszami.
A już granie zaczęło skakać, rozhukiwać się po pagórkach.
Urwało się wstępne hasło i w ton ostatni wpadła piosenka skoczna, jak kłus konnicy, szumna, jak miarowy chrzęst husarskich skrzydeł, szczera jakaś i buńczuczna, aż wiało od niej przedwiekową ojców pobożnością, fantazyą i pychą.
Huknęło kilka męskich głosów:
Marsz, moje serce!
W pobudkę biją —