Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/48

Ta strona została przepisana.
—   42   —

twe, jak pomysły, a ochota do życia zdawała się atmosferą naturalną, niezmienną. Oczy ich błyszczały, pięście biły w stół z młodzieńczą fantazyą. Śmieli się wzajemnie z siebie i śmieli się do pamiątek wspólnej młodości. Gdy przestali śpiewać, wychylili szklanki i Hektor zawołał:
— Nic się nie zmieniło! Jeszcze świat do nas należy!
Andrzej przyzwyczaił się oddawna dworować sobie lekko z kolegi Hektora, przy winie zaś stawał się zaczepnym. Hektor, którego niezwykłe imię starczyło sam o za przezwisko, nie miał osobnego przydomku na uniwersytecie: dawano mu tylko stały epitet: »szlachetny«.
— Janek i ja nie zmieniliśmy się wcale, ale tyś się grubo rozwinął, szlachetny Hektorze.
— Każdy z nas rozwinął się — odparł Zawiejski — i tyś już przecie wyrósł z »Donandra«.
Zbarazki nazywał się między kolegami »Donander«, nie wiadomo dlaczego; przypominało to imię »Andrzej«. a zaczynało się od »Don« może dla reminiscencyi Don Juana.
— Nie mówię o tem, że nam wąsy porosły, ale, że Janek i ja pozostaliśmy podobni do siebie samych, a ty — ho ho! Janek naprzykład jest tym samym marzycielem, przebranym za pozytywistę, teoretykiem, niezadowolonym z całego porządku świata i walczącym za ideę »białym kogutem«.
— Pozwól, Andrzeju...
— Nie pozwalam. Jesteś osądzony — ale przy-