Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/71

Ta strona została przepisana.
—   65   —

szego syna, Hektora, już także wielkiego w swoim rodzaju, — wogóle bała się wszelkich wielkości.
Teraz, ubrana w jedwabną suknię od świtu, czekała z biciem serca na przyjazd myśliwych. Pan Norbert znalazł ją w tym stanie i uznał potrzebę kordyału uśmierzającego, wobec grozy sytuacyi. Usiadł więc w pokoju żony, ziewnął i począł mówić:
— Jakoś nie przyjeżdżają... no, niema jeszcze dziewiątej. Dzień zapowiada się nie dobrze. Wszystko to jest dość nudne.
Pani Zawiejska spojrzała ze zdziwieniem na męża:
— Tak tego pragnąłeś, Norbercie...
Pan Norbert ledwie nie wybuchnął; jednak pohamował się, ująwszy za brodę szeroką dłonią i krzywiąc twarz, jakby od bólu zębów, odsapnął i mówił dalej spokojnie:
— Miło mi zawsze widzieć u siebie przyjaciół, ale myślałem, że dzień będzie piękniejszy na polowanie. Tak Bóg chciał. I polowanie jest pod opieką Boską, nie prawdaż, moja droga?... A czy odmawiałaś już ze służbą ranne pacierze?
Jedyną wspólną cechą ich charakterów była pobożność, wprawdzie inaczej przez wielkiego męża pojmowana, inaczej przez skromną żonę.
— Nie odmawiałam, bo sądziłam, że dzisiaj mogłoby to przeszkadzać.
— Ale gdzież tam! Pana Boga z domu wypędzać dlatego, że goście jadą?! A stare przysłowie: