Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/87

Ta strona została przepisana.
—   81   —

nie, zapewne matka z córką, albo teściowa z synową, w żałobie; paru urzędników trzymało na kolanach papiery oprawne w szarą aktową bibułę; naprzeciwko zaś siedział wynędzniały jegomość we fraku i mętne, błagalne oczy wlepiał w Andrzeja, jakby się decydował, czy zanim dostanie się do gabinetu Hellego, nie poprosić o protekcyę tego, pana, należącego widocznie do ludzi możnych.
Zbarazkiemu nie smakowało zupełnie to koleżeństwo w oczekiwaniu; wstałby nawet i wyszedł, gdyby nie było śmiesznem oznajmić się i zniknąć.
— A to wpadłem! — myślał — gdybym wiedział, że mnie czeka taki obrzęd, napisałbym.
Wtem drzwi od przedpokoju uchyliły się, zaszeleściała suknia i we drzwiach ukazała się Marynia — śliczna Marynia w futrzanej zarzutce na ramionach z głową odkrytą, jasną, trochę naprzód podaną, co czyniło bardziej jeszcze tęsknem spojrzenie jej błękitnych oczu. Musiała przejść przed Andrzejem, aby trafić do drzwi, prowadzących do pokoju ojca.
Szła śpiesznie, zarumieniona, prosto do krzesła, z którego powstał Andrzej, ocucony wesoło ze swych nieprzyjemnych rozmyślań. Podał jej rękę serdecznie.
— Dzień dobry pani.
— Dzień dobry księciu.
— Pani jeszcze chyba urosła?
— To pewno dlatego, że książę zapomniał, jak wyglądam.