Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/9

Ta strona została przepisana.
—   3   —

wnem poszanowaniem... Belgijczyk za to miałby lepszego konia i po doskonalej szosie, nie po tej podłej grudzie, jechałby prędzej... O, właśnie szosy — wszędzie, do wszystkiego potrzebne szosy!
Myślał lekko, sennie, jak się myśli na stanowisku w lesie, w różowem upojeniu zimowego rana.
Teraz ciszę zamącił dźwięk gwałtowny, rytmiczny, zbliżający się. Na rasowym koniu przejeżdżał cwałem starszy strzelec, podłowczy, piękny chłop szląski, zaszyty jak w pancerz w szarą kurtę z zielonemi wypustkami, ze szlifą na ramieniu, z książęcą koroną na przodzie kaszkietu. Walił przez drogę pochylony, zmarszczony, niby ordynans, niosący najpilniejsze wieści o nieprzyjacielu, aż serce rosło Dołędze, który lubił nadewszystko energię.
— Szrapl! — krzyknął sąsiad Dołęgi na lewo, jegomość ze szpakowatemi, faworytami, pełen godności.
Podłowczy osadził konia
— Powiedzno, Szrapl, dlaczego my tu marzniemy od pół godziny, a naganka nie rusza?
— Bo, proszę pana barona — odpowiedział mocnym, zdyszanym głosem i łamaną polszczyzną podłowczy — z tutejszymi chamami nie można być gotów; ta kanalia jest w kij głupia i ja sam muszę oba skrzydła zaciągać.
— No, zwijaj się, zwijaj chłopcze! — odrzekł protekcyonalnie baron Kersten, kiwając po królewsku głową.