Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/109

Ta strona została przepisana.
—   101   —

Oleska zapytała poważnie, wcale nie rozumiejąc dwuznacznika:
— O co panom chodzi?
— Niech nam wolno będzie podziwiać wspaniałe zdrowie, które tryska z pani królewskiego pochodu — wytłómaczył się margrabia z nizkim ukłonem.
Dubieński bardzo mało mówił i bardzo nieśmiało zaglądał w oczy pani Anny. Ale szedł tak obok niej, jakby jej chciał kamyki uprzątać z drogi. Gdy jaki powóz lub bicykl zbliżał się do grupy pieszych, Jerzy rzucał się prawie na spotkanie, jak gdyby chciał pierś swą nadstawić w razie niebezpieczeństwa. Ofiarował się jej raz z podporą swego ramienia przy stromem przejściu pod górę, a gdy odmówiła, odsunął się niby zawstydzony, baczny ciągle i gotów na zawołanie.
Gdy jednak doszli do celu, i trzeba było się rozstać na dzisiaj, pani Oleska, podziękowawszy uprzejmie towarzyszom przechadzki, najserdeczniej uścisnęła dłoń Jerzego. O tę nagrodę, nie o nagrodę wymowy, chodziło też Dubieńskiemu.
Po rozstaniu się z panią Oleską i z Fabiuszem, mężczyźni wracali na promenade des Anglais, d’Anjorrant w wybornym humorze, Słuszka niby wzburzony doniosłością nowego zjawiska, a Dubieński melancholiczny.
— Dawno pan zna tę panią, panie Dubieński?