Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/111

Ta strona została przepisana.
—   103   —

Słuszka odskoczył i, kładąc obie dłonie na swą pierś rycerską, zawołał:
— A cóż ja?! Dlaczego ja nie byłbym dla niej tem oparciem?!
— To co innego. Nie śmiem winszować z góry, ale gdybyś ją potrafił świsnąć Fabiuszowi... phi!
— Raulu! nie porozumiemy się nigdy. Ja podejmuję się panią Annę Oleską oświecić, ubrać, wprowadzić w świat, dać jej dyrekcyę, której potrzebuje.
— To znowu co innego. Nie będziesz miał nawet wiele zachodu. Wydaje mi się oświeconą dostatecznie. Ubrana jest wybornie.
— Jesteś tego zdania?
Słuszka spojrzał poważnie w oczy margrabiemu, a ten również opuścił ton żartobliwy i potwierdził:
— Wybornie, bez zarzutu.
Słuszka jeszcze raz spojrzał na d’Anjorrant’a i milczącym giestem przyznał, że się w tym szczególe pomylił.
— Ale obdarzę ją rzeczą najcenniejszą: moją wyjątkową opieką i dyrekcyą.
— Obdaruj ją, Eustachy. To jej zaszkodzić nie może.
— Mam zaś do niej prawo, bo pierwszy ją odgadłem. Dubieński ją znał dawniej, ale ja twierdzę i powtarzam, że ją odgadłem.
— Eustachy! jesteś równie uprawniony, jak