Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/114

Ta strona została przepisana.
—   106   —

nego salonu Granowskich; okna otwarte wpuszczają, przez żaluzye tylko zapachy pomarańcz i przygłuszony szum, niby rytmicznego wiatru: gadanie morza. W dużym salonie trzy kobiety: pani Granowska, wyciągnięta na wygodym fotelu, obok Krysia z ołówkiem w ręce, zawieszonej nad albumem rysunkowym. Obie patrzą na trzecią kobietę, siedzącą niżej, na poduszkach, prawie u ich stóp. Śniade jej ciało, spowite w ognisto-żółtą suknię, układa się miękko; czarne oczy spuszczone nad książką, gdy się nawpół podniosą na słuchające czytania towarzyszki, płoną gorącą wymową, a usta przybierają jakieś lubieżne zarysy. Rzekłbyś, niewolnica iberyjska wysokiej rasy u stóp dwóch patrycyuszek. Głos jej płynie, jak melodyjna fala, a matka i córka słuchają bardziej tego głosu, niż treści książki. Po skończeniu rozdziału lektorka podniosła piękne oczy, a ręce załamała nad książką, prawie do ziemi.
— Ślicznie pani czyta!
— Ślicznie, ślicznie! — powtórzyła Krysia zarumieniona, wpatrując się w panią de Sertonville, której wzrok płynny ślizgał się aksamitnie, nie zaglądając prosto w cudze oczy.
— Uczyłam się czytania i deklamacyi.
— Czy w jakim celu? — spytała wahająco pani Granowska.
— Może być... ale to dla nas niedostępne. Scena jest jeszcze na tym poziomie, że osoba dobrego towarzystwa nie może wystawiać się...