Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/115

Ta strona została przepisana.
—   107   —

Zresztą moi krewni w Hiszpanii, ani mąż mój nigdyby na to nie pozwolili. Teraz już za późno.
— O, cóż znowu!...
Rozmowa wkraczała w nieznane, poufne strefy. Pani Granowska uczuła się nieco zakłopotaną.
— Hrabia de Sertonville zakazał stanowczo?
— Sertonville zajmuje się mną wtedy, gdy to obchodzi jego nazwisko. Ale ja sama nie chcę.
Po twarzy jej przebiegł uśmiech zniechęcony, a głowę wyprostowała z godnością, jakby dając do zrozumienia: »Nie oskarżam nikogo; moja skryta boleść do mnie samej należy«.
— Mówmy o czem innem, kiedy łaska — dodała błagalnie, z tak pieszczotliwem pochyleniem głosu i głowy, że obie słuchaczki poczuły zawstydzenie z powodu swej niedyskrecyi.
— Proszę nam za złe nie brać naszej ciekawości: pochodzi ze szczerej sympatyi — rzekła pani Granowska, wyciągając rękę.
Pani de Sertonville ujęła tę rękę i gwałtownym ruchem przycisnęła do piersi, przyczem kilka prędkich poruszeń brwiami dało poznać jej wzruszenie i walkę z tem wzruszeniem.
— Biedne dziecko!
— Przepraszam bardzo...
— To my przepraszamy...
Chwilę ogólnego zakłopotania przerwało rozpoczęcie nowego rozdziału. Głos lektorki popłynął znowu, głębszy jeszcze, poważniejszy, jakby